Pamiętacie jak pisałam o metodach na podejmowanie decyzji dla panikowiczy? Pomyślałam, że pokażę Wam na przykładzie jak nadal je stosuję. Być może zobaczycie dzięki temu, że konsekwentne powtarzanie danych schematów wchodzi łatwo w nawyk i z czasem zaczyna po prostu z nami funkcjonować na co dzień.
Ostatnio nagromadziło mi się bardzo dużo obowiązków w domu oraz w pracy. A raczej w pracach. Praca coacha i prowadzenie bloga to takie specyficzne zajęcie. Hmmm…Trzeba mieć w pewnym sensie wenę, żeby wyciągać z ludzi motywację do działania. A z weną wiadomo jak to jest. W dodatku zapisałam się na pierwszy ultramaraton we wrześniu (BUT60) do którego niektóre treningi zajmują ponad 4 godziny. Gdy ostatnio biegłam trasą tego ultramaratonu w ramach treningu to mam pełne gatki za strachu. Trudność trasy mnie po prostu powaliła.
No więc wstałam rano i plątałam się z miejsca na miejsce. Miałam tylko jeden dzień na załatwienie zaległości, bo następnego wyjeżdżałam na kilkudniowy wyjazd związany z pracą i to potęgowało moje napięcie.
W głowie chciałam iść pobiegać, ale wizja 5 godzinnego orania w słońcu, a potem załatwianie spraw związanych z pracą skutecznie mnie zniechęcała. W dodatku byłam zmęczona po całym tygodniu pracy więc mój poziom energii nie był na najwyższym poziomie. Wiedziałam, że sprawy zawodowe są ważne, ale z drugiej strony w całym następnym tygodniu nie miałam jak wcisnąć ominiętego wielogodzinnego treningu. Motałam się więc po domu i nie mogłam zdecydować co wybrać. A to wypiłam kolejną kawę, a to wstawiłam pranie, a robota jak stała tak stała.
Postanowiłam więc skorzystać z metody eliminacji.
Nie mogłam wybrać jednej możliwości spośród dwóch to zaczęłam eliminować je jedna po drugiej.
Opcja A – praca, opcja B- trening. Rzuciłam monetą. Wypadło na trening. Spakowałam więc plecak, przygotowałam bukłak z wodą i wyszłam z domu. Zaczęłam truchtać w kierunku trasy biegu, ale po 500 metrach po prostu nie miałam ochoty biec. Szybko się zorientowałam, że to nie był dobry wybór. Wiedziałam, że myśli o pracy nie dadzą mi spokoju. Zawróciłam i pobiegłam do domu.
Przebrałam więc galoty, zaparzyłam zieloną herbatę i zasiadłam do Maka. Zabrałam się za podjęcie zadań w kierunku opcji A. Przez 10 minut próbowałam się zmusić do jakiegoś myślenia i napisania jakiegoś sensownego zdania. Nie dało rady. Mój mózg był na L4. Jak mi się zawsze chce i jak na skrzydłach lecę do swojego biurka firmowego, tak tym razem kompletnie mi się nie chciało. To też nie był dobry wybór. Każdy, nawet mój najmniejszy gest na to wskazywał. No cóż.
Została opcja numer 3.
Rzuciłam więc wszystko w pizdu, odpaliłam Kindla i zaczęłam czytać „Jestem żoną szejka”. Gdy tylko usadowiłam się wygodnie na kanapę to od razu wiedziałam, że ostateczna decyzja i końcowy wybór był właściwy i zgodny ze mną. Napięcie znikło, wyluzowałam się, uśmiechnęłam i po kilkunastu stronach usnęłam. Potem wstałam i znowu czytałam. W duszy zapanował spokój i harmonia.
Zaakceptowałam konsekwencje rezygnacji z opcji A i B. Przez omijanie treningów mogę nie ukończyć BUT60, ale przecież mogę wystartować w innym biegu i świat się nie zawali. Pogodziłam się też z zaległościami w obowiązkach związanych z pracą. Trudno, nie muszę być ze wszystkim na tip top. W końcu sama nie raz czekałam na coś dłużej niż powinnam. I przeżyłam.
Nie potrafiłam się zdecydować więc nie pozostało mi nic innego jak zaryzykować.
Decyzja została podjęta, a książka przeczytana! Następnego dnia wstałam wypoczęta jak nigdy. Obudziłam się godzinę wcześniej i sprawnie dokończyłam obowiązki zawodowe przed wyjazdem.
Jedna odpowiedź
Znowu fajny post :). Ty sobie możesz, a nawet powinnaś robić takie dni odpoczynku :). My panikowicze musimy zwalczyć lenia ;). Żartuję, doskonale wiem, że my też czasami musimy odpuścić. No właśnie pytanie tylko kiedy odpuścić, a kiedy nie dać się lękowi ?:/. Ja dzisiaj też miałam myśl, a w dupie z tym fryzjerem ale no nie mogę tak po prostu zrezygnować bo uznam to za porażkę.